Express-Miejski.pl

Państwo słońca

Powoli zapadał zmrok. Spojrzał na zegarek, ostatni oprócz pamięci relikt dawnej zamożności. Dochodziła ósma wieczorem.

– Późno już, a mam jeszcze do obskoczenia śmietnik przy sklepie - pomyślał i przyspieszył kroku.

Rzeczywiście na dobre miejsce w „cieplarni” było już trochę za późno, ale nie miał zamiaru rezygnować z „Eldorado”. Było to, bowiem jego najcenniejsze miejsce. Zawsze było można znaleźć tam wspaniałe rzeczy. Do noclegowni trafił o dziewiątej. Niestety wszystkie miejsca były już zajęte. Został mu więc tylko nocleg w „przeklętym koju”. Nazywano tak skrzyżowanie dwóch miejskich arterii ciepłowniczych, miejsce zawsze suche, ciepłe i osłonięte od wiatru. Niestety nie cieszyło się ono najlepszą opinią. Kiedyś bardzo popularne wśród bezdomnych, toczyły się o nie prawdziwe bitwy, dzisiaj stało opuszczone i zapomniane. Liczne napady na nocujących tam ludzi, śmiertelne pobicia, szybko zniechęciły bezdomnych do nocowania w tym miejscu. Nazwano je  „ przeklętym kojem” i omijano z daleka. Marian nie był jednak przesądny, a może nie zależało mu już na życiu? W każdym bądź razie często nocował w tym miejscu i jak dotąd nic złego tam go nie spotkało. Do „koja” dotarł późno. Przykrył się starymi gazetami i szybko zasnął.

Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę po przebudzeniu był tytuł artykułu w gazecie „Koniec  Słonecznego Kraju”. Łapczywie chwycił gazetowy papier i szybko przeczytał lakoniczną informacje mówiącą o powolnym zamienianiu się w pustynie kraju znanego dotychczas z nieustających opadów deszczu.

Wróciły wspomnienia…

Zdarzenia te miały miejsce jeszcze przed wielka rewoltą, która odmieniła kraj gospodarczo i politycznie. Był wtedy młodym człowiekiem stojącym u progu wielkiej kariery. Pracował w dużej firmie produkującej odwilżacze powietrza, na stanowisku kierownika działu sprzedaży. W ciągu niespełna pięciu lat, dzięki swojej inteligencji i intuicji w podejmowaniu decyzji awansował z pomocnika referenta aż na stanowisko kierownicze. Cieszył się oczywiście dużym zaufaniem naczelnego dyrektora, który  wiązał z nim bardzo duże plany na przyszłość. Pamięta jak dziś ten dzień. Dzień, który odmienił jego życie. Przez kraj przetaczała się fala upałów, niepamiętnych od wielu lat. Jadąc do pracy zazdrościł wszystkim, którzy zamiast pracować mogli poświęcić czas na poszukiwanie jakiejkolwiek ochłody. Planów na ten dzień nie miał żadnych. Może pojedzie nad rzekę, albo spędzi go w klubie? Z chwilą przekroczenia progu firmy pojawiło się w nim poczucie zaniepokojenia, nie potrafił tego uczucia sprecyzować. Po prostu czuł, że wydarzy się coś, niekoniecznie dobrego. Z zamyślenia wyrwał go głos portiera:

- Ma się pan natychmiast zjawić u dyrektora.

Dyrektor już na niego czekał

- Bardzo nam zależy na tym kontrakcie. Możliwości exportu do tego kraju są olbrzymie. Znając sytuację, jaka w nim panuje możemy przypuszczać, że będzie to nasz największy partner handlowy na długie lata. Z tego też powodu musimy wysłać tam najlepszego człowieka, a za takiego uważam pana. Myślę, że dwa, trzy tygodnie maksymalnie starczą panu na załatwienie wszystkich formalności oraz rozpatrzenie możliwości otworzenia tam naszej filii. Wyjazd pojutrze. Życzę powodzenia i żegnam.

Miał niecałe dwa dni na zebranie jakichkolwiek danych o Korklandii, bo tak nazywał się zupełnie jemu nieznany  kraj, do którego miał się wkrótce udać. Niestety pomimo usilnych starań nie dowiedział się zbyt wielu rzeczy o egzotycznym kraju. Korklandia, państwo leżące w środkowej części kontynentu, powstałe przed 48 laty w wyniku rozpadu Mocarstwa Wschodnio- Orientalnego. Niedługo po powstaniu niebo spowiły chmury i zaczął padać deszcz, który pada tam aż do dnia dzisiejszego. Państwo Słońca – taką nazwę nieoficjalnie nadali Korklandii jej mieszkańcy, wciąż tęskniący za słońcem i pod taka nazwą to państwo jest powszechnie znane na świecie.

Była czwarta nad ranem i oto stał wściekły pośrodku pustego holu lotniska. Jego przylot opóźnił się aż o dziesięć godzin. W dodatku nie czekał na niego kierowca, który miał go odebrać i zawieźć do hotelu. Tak więc stał pośrodku lotniska, w obcym, nieznanym mieście, nie znając ani miejscowego języka, ani nazwy hotelu, w którym miał zarezerwowany pokój. Taka była cena, jaką przyszło mu zapłacić za zaufanie obcym ludziom, którzy obiecali, że sami wszystkim się zajmą i zaopiekują się nim jak najbliższą rodziną. Uczucie zniechęcenia potęgowały rozpościerające się za oknem nieprzeniknione ciemności (nie paliła się ani jedna latarnia) oraz coraz głośniejsze odgłosy padającego deszczu.

Generalnie miał dwa wyjścia: Przeczekać na lotnisku noc i za dnia spróbować znaleźć jakieś rozsądne wyjście lub ruszyć taksówką w nieznane miasto z nadzieją znalezienia hotelu. Kiedy tak się zastanawiał, drzwi poczekalni otworzyły się i do środka wbiegł nieduży człowieczek. Miał jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, wiek średni. Ubrany był w czarny kapelusz i tego samego koloru garnitur.

- Długo pan czeka? Najmocniej przepraszam za spóźnienie. Czasami opóźnione samoloty przylatują wcześniej i wtedy są problemy z odbiorem pasażerów. Wszystkie samoloty przylatują do nas z opóźnieniem, ze względu na warunki pogodowe. Dlatego zawsze, jeżeli mam kogoś odebrać z lotniska, najpierw dowiaduję się, o której opóźniony samolot ma wylądować, aby nie czekać bezsensownie przez wiele godzin na pasażera. Rozumie pan? Niestety pański samolot wyjątkowo przyleciał wcześniej. Stąd moje spóźnienie. No, ale dosyć tłumaczeń, zabieram pana do domku.

- Domku?

- Tak. Bardzo ważnym gościom wynajmujemy domki, aby mogli lepiej i swobodniej czuć się w naszym kraju. A niewątpliwie pan jest takim gościem. Gościem, jakiego nie było u nas od lat.

Jechali ciemnymi, nieoświetlonymi ulicami. Chociaż bardzo wytężał wzrok, nie mógł niczego ciekawego dostrzec. Próbował dowiedzieć się czegoś od kierowcy, ale na wszystkie jego pytania odpowiadał w ten sam sposób:

- Ja jestem tylko kierowcą. Zresztą pan musi być bardzo zmęczony długą podróżą i musi  odpocząć przed jutrzejszym, a właściwie dzisiejszym ciężkim dniem. Dlatego nie będę mącił panu w głowie naszymi problemami. Zresztą w odpowiednim czasie dowie się pan wszystkiego o naszym kraju.

Po około 40 minutach jazdy samochód się zatrzymał.

- I oto jesteśmy na miejscu. Zaraz pomogę przy bagażach.

Stali przed parterowym domkiem otoczonym dużym ogrodem.

- Proszę, tu są klucze. Lodówka jest pełna, a w szafie znajdzie pan ubrania bardziej odpowiednie na tutejszą pogodę. Niech pan dobrze wypocznie. Na szesnastą zaplanowany jest uroczysty obiad z Rządem.

- Z Rządem?

- Tak. Prezydent, premier i ministrowie oraz kilka ważniejszych osób w państwie. Przyjadę po pana o czternastej trzydzieści. Życzę miłych snów i dobranoc. Mieszkanie było dosyć obszerne. Składało się z niedużego przedpokoju, kuchni, łazienki, sypialni, wielkiego holu i dwóch mniejszych pokoi. Wszystko urządzone w jednym stylu, kojarzącym się ze słońcem (żółte i pomarańczowe ściany, wiele obrazów ze słońcem w roli głównej oraz meble, na których ktoś z uporem maniaka umieścił wiele drewnianych słoneczek).

Wziął gorąca kąpiel i kiedy kładł się spać dochodziła szósta rano. Mimo ogromnego zmęczenia długo nie mógł zasnąć. Wciąż rozmyślał o tajemnicach tego kraju, które kiedyś miał poznać, ale jeszcze nie teraz. W dodatku miał okropny sen; śniła mu się wielka woda zalewająca dom z nim w środku.

Zbudził się o trzynastej, za oknem szaruga, z której ciężko było wyłowić jakieś konkretne kształty. Wziął szybki prysznic i udał się do kuchni. I tu kolejne zdziwienie. Lodówka rzeczywiście była wypełniona po brzegi… różnymi smakołykami. Problem tylko tkwił w tym, że te wszystkie produkty pochodziły z jego kraju. Wszystkie w oryginalnych opakowaniach, jakby ktoś specjalnie chciał mu powiedzieć, że to, co będzie jeść jest jego ulubionym produktem. Pamiętając o czekającym go przyjęciu zjadł lekkie śniadanie, po czym oddał się zgłębianiu tajemnic szafy. Znalazł tam przeróżne ubrania w różnych rozmiarach. Wszystkie wykonane z takiej samej tkaniny, jak ubrania kierowcy. Niby bawełna, ale powleczona jakimś sztucznym, bardzo śliskim włóknem. Do tego dochodził cały rząd kapeluszy, również różnych rozmiarów, sporządzonych z tej samej tkaniny, co ubrania. Nie skończył jeszcze przeglądania zawartości szafy, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Spojrzał na zegarek, dochodziła czternasta trzydzieści. Jako człowiek punktualny zawsze cenił punktualność innych.

- Witam. Wypoczął pan? Bardzo się cieszę. Teraz objaśnię panu parę rzeczy. Mamy na to jakieś czterdzieści minut. Po pierwsze mam na imię Heliodor Anzelm i tak proszę się do mnie zwracać. Jestem pańskim kierowcą, przewodnikiem i opiekunem, odpowiedzialnym za pana bezpieczeństwo i za wszelkie rozrywki. Kiedy odpowiedni ludzie uznają pana za swojego, pozna pan nawet nasze największe tajemnice, ale do tego czasu jest zakaz udzielania jakichkolwiek informacji. Więc niech pan o nic nie pyta, bo nie dostanie odpowiedzi. Po drugie ewentualne podpisanie umowy nastąpi nie wcześniej niż za jakieś trzy, cztery miesiące. U nas wszystko toczy się powoli, bez pospiechu, ale za to w sposób bezpieczny. Pan, jako człowiek „ stamtąd” (kiedyś zrozumie pan, co mam na myśli) będzie na razie personą rozchwytywaną, nawet najpopularniejszą w kraju. A dopóki nie zostanie zaspokojona nasza ciekawość odnośnie życia „tam”, nie będzie żadnych rozmów na temat kontraktu. Po trzecie dotyczy organizacji pańskiego pobytu. Hotele u nas są na bardzo niskim poziomie, dlatego co znamienitszych gości lokujemy w domkach. Ubrania, które się znajdują w szafach są odpowiedniejsze na nasza pogodę od tych, które przywiózł pan ze sobą. Wykonano je  ze specjalnej tkaniny, odpornej na wodę i wilgoć. Niestety, nie znaliśmy pańskiego rozmiaru, stąd ubrania i kapelusze różnej wielkości. Natomiast, co do jedzenia, postanowiliśmy sprowadzić pewną ilość produktów pochodzących z pańskiego kraju, przynajmniej do czasu, kiedy przyzwyczai się pan do naszych potraw. Reszta wyjdzie w trakcie pańskiego pobytu u nas. No, a teraz niech się pan zbiera, bo nie wypada spóźnić się na obiad u prezydenta.

„Słoneczny dom” – tak nazywało się lokum zajmowane przez prezydenta. Ogromny gmach z ośmioma kolumnami i chyba setką schodów, cały pomalowany na żółto. Rzeczywiście kierowca nie mylił się. Został przyjęty niemal jak głowa państwa- najważniejszy gość w historii „ Państwa Słońca” – tak o nim mówili. Obiad był bardzo wystawny, w dodatku w towarzystwie najważniejszych ludzi Korklandii. To mogło robić wrażenie na zwykłym człowieku z obcego kraju. Ale jak się miało wkrótce okazać, największą osobowością tej imprezy był właśnie on- kierownik działu sprzedaży firmy, jakich wiele, urósł do rangi bohatera w kraju wiecznego deszczu. A wszystko przez to, że pochodził „stamtąd”, z kraju, w którym świeci słońce. Zrozumiał to, kiedy po oficjalnym obiedzie długo musiał opowiadać o słońcu, cieple i wszelkich przyjemnościach, które ono daje, a potem jeszcze odpowiadać na setki pytań. Niektóre z nich były wręcz naiwne (przynajmniej dla niego) typu:

- Czy słońce jest w stanie spalić na człowieku skórę?

Odpowiedział na wszystkie, pomimo tego, że nieraz musiał w sobie tłumić śmiech. Ale jak się okazało, nie to było najważniejsze. Na koniec doszło do zapisów na wspólne obiady i kolacje. I tak poszczególni goście rezerwowali sobie terminy, na które mogli zaprosić Mariana, aby w gronie przyjaciół i sąsiadów, a przede wszystkim rodziny, pochwalić się znajomością z człowiekiem „stamtąd”. I wtedy po raz pierwszy zrozumiał słowa kierowcy oraz nazwę „ Państwo Słońca”. Największym marzeniem mieszkańców było zobaczyć słońce. Stało się ono najważniejszym celem ich życia i znakiem symbolizującym szczęście i powodzenie. Nie mogąc zrealizować swoich marzeń, zadowalali się wszystkim, co miało jakikolwiek związek ze słońcem lub jego wizerunkiem. On, jako człowiek „stamtąd”, kraju, w którym słońce zawsze świeciło stał się kimś w rodzaju namiestnika potrafiącego przybliżyć obraz ich ukochanego ciała astralnego.

Tak śmiało wysuniętą opinię potwierdziły kolejne wydarzenia, mające miejsce w trakcie jego pobytu. Otóż cały następny miesiąc spędził na uroczystych obiadach i kolacjach, których głównym punktem były jego opowieści o słońcu. Po dwóch tygodniach pobytu miał telefon od prezesa, który dość spokojnie przyjął informację o tym, że do  zawarcia kontraktu potrzeba czasu.

- Dobrze, zostań tam tyle, ile trzeba. Tylko dopilnuj, żeby kontrakt podpisali na naszych warunkach.

Poczuł się zmęczony. Cały miesiąc spędził w ten sam sposób: samochód, obiad, kolacja, opowieści, spanie… i tak przez trzydzieści dni. Każdy byłby zmęczony. Najgorsze dla niego było to, że przez te dni niczego się nie dowiedział. Oni pytali- on odpowiadał, on pytał- była cisza, brak odpowiedzi.

W końcu postanowił wyjść z domu zobaczyć z bliska ten inny, tak dotąd ukrywany przed nim świat. Wstał wcześnie rano. Do przyjazdu samochodu miał pięć godzin na zwiedzanie okolicy. Liczył, że uda mu się spotkać kogoś ciekawego i z nim porozmawiać. Zdawał sobie sprawę z tego, że to nie będzie łatwe. Zauważył  w czasie przejazdów na kolejne spotkania  prawie puste  ulice. Tylko gdzie niegdzie szybko przemykał jakiś przechodzień. Były jednak miejsca, w których od czasu do czasu widywał niewielkie grupki ludzi, jakby na coś czekali. Postanowił właśnie znaleźć takie miejsce. Szedł powoli, starając się uważnie zapamiętać drogę. Szedł i szedł już prawie godzinę, nie spotykając nikogo. Wreszcie zobaczył jakąś kobietę coś usilnie tłumaczącą mężczyźnie. Kiedy podszedł bliżej, kobieta zwróciła się bezpośrednio do niego.

- Zgodzi się pan abyśmy pojechali do Z? Tylko w tamtej aptece jest lekarstwo dla mojego synka. Jest bardzo chory. Bez tego lekarstwa może umrzeć. Błagam pana, niech się pan zgodzi.

Był zaskoczony i nie wiedział, co ma odpowiedzieć. W końcu przytaknął i stanął z boku zainteresowany tym, co będzie dalej. Przychodzili kolejni ludzie i za każdym razem sytuacja się powtarzała. Kobieta z uporem przekonywała wszystkich do podróży do miejscowości Z. Po półgodzinnym oczekiwaniu podjechał zaprzężony w konie pojazd. Było to skrzyżowanie dyliżansu z konnym tramwajem. W dwóch rzędach stało osiem dwuosobowych ławek. Kiedy już prawie wszyscy wsiedli, z bocznej uliczki chwiejnym krokiem wyszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Podszedł szybko do dyliżansu i głośno oznajmił:

- Jedziemy do M.

Ktoś z podróżnych zaprotestował, podając wcześniej ustalony cel podróży.

- Dokąd? Do Z? Przecież tam nawet nie ma porządnej knajpy. Nie, jedziemy do M! Tam przynajmniej jest  gdzie się zabawić. Czy ktoś ma inne zdanie?

Odpowiedziała cisza. Dyliżans ruszył w drogę, a na przystanku pozostała tylko kobieta.
- Czy mogłaby mi pani wytłumaczyć, o co tu chodzi?- zapytał nieśmiało.
- A co, pan nie wie?
- Przyjechałem z innego kraju.
- Zaraz, niech się panu przyjrzę. Ach tak, teraz poznaję. To pan jest tym wielkim człowiekiem, który przyjechał dać nam lepsze życie. Dobrze, powiem panu, ale najpierw pan opowie mi jak to jest w normalnym świecie, gdzie nie pada deszcz. Muszę znaleźć inny przystanek i spróbować znowu dojechać do Z. Możemy rozmawiać po drodze.

I tak znowu musiał opowiadać o słońcu i innym świecie, którego tak bardzo tutejsi ludzie pragnęli. A potem opowiedziała mu o publicznej komunikacji „ Państwa Słońca”. Bo to, co przed chwilą zobaczył było transportem osobowym. To była pierwsza informacja, jaką zdobył na temat Korklandii. Puste ulice wynikały z nienawiści, jaką tutejsi mieszkańcy żywili do deszczu. Starali się jak najrzadziej na nim przebywać. Dlatego na ulicach pojawiali się tylko wtedy, kiedy musieli załatwić jakieś ważne sprawy. Jednym z największych ewenementów, jakie spotkał w życiu, był publiczny transport  Korklandii. Składała się na niego spora liczba przystanków obsługiwanych zazwyczaj przez konne tramwajo-dyliżanse, rzadziej przez mini busiki. Rozkład jazdy składał się wyłącznie z godzin odjazdu, nigdy nie podawano trasy przejazdu. Powodem tego był fakt, ze miejsce docelowe wybierali podróżni. Pojazdy transportowe zawsze przyjeżdżały punktualnie, lecz nigdy nie było wiadomo, dokąd jadą. Wybór końcowego przystanku odbywał się w przeróżny sposób. Czasami wystarczała zwykła większość ludzi pragnących jechać w dane miejsce. Ale nierazi dochodziło do iście dantejskich scen. Poczynając od ustnej wymiany argumentów, kończąc nawet na potężnych bójkach. Pewnego razu na jednym z przystanków spotkały się dwie grupy młodych ludzi pragnących jechać w różnych kierunkach. Oczywiście doszło do regularnej bitwy. Walczono dopóty, dopóki na placu nie pozostał ostatni zwycięski mężczyzna. A co się dzieje z przegranymi? Mają tylko dwa wyjścia: albo pogodzić się z porażką i grzecznie wsiąść do dyliżansu, albo udać się na inny przystanek i spróbować znowu szczęścia. Tak właśnie zrobiła rozmówczyni Mariana i na drugim przystanku udało jej się wszystkich przekonać do podróży do Z. Rozmyślając o tajemnicach, jakie jeszcze skrywa przed nim to państwo, ruszył w drogę powrotną. Szedł powoli, uważając, żeby nie pomylić drogi. Ale i tak w końcu stwierdził, że nie wie gdzie jest. Dochodziła trzynasta, kiedy udało się wreszcie trafić na właściwą ulicę. Przed jego domem stał samochód. Zaskoczony tym widokiem przystanął. Kierowca jednak przyjaźnie pomachał do niego ręką.

- A więc jednak pan nie wytrzymał. I czegóż to ciekawego dowiedział się pan o naszym kraju?

Opowiedział mu o wszystkim, co go spotkało tego dnia.
- Dobrze, porozmawiamy po drodze. A teraz proszę się pospieszyć. Nastąpiła zmiana planów. Dzisiaj czeka pana otwarcie budowy” Słonecznej Hali”.

Usadowili się w samochodzie. Kierowca zapalił silnik i ruszyli w drogę.

- Wszystko to, co pan dzisiaj usłyszał jest w gruncie rzeczy prawdą. Ja tylko uzupełnię wiadomości przez pana zdobyte. Innymi ciekawostkami podzielę się z dopiero po uzyskaniu zgody moich przełożonych. Myślę, że w ciągu tygodnia, góra dwóch powinienem dostać odpowiedź. Wracając do meritum; istotnie ludzie bardzo nie lubią panującego u nas klimatu. Ograniczyli przebywanie na zewnątrz do minimum. Z tego powodu zlikwidowaliśmy uliczne oświetlenie. Latarnie wprawdzie są, ale nie miałyby komu oświetlać drogi. Natomiast transport publiczny wymaga nieco więcej wyjaśnień. W początkach naszego państwa istniały duże autokary i dokładne rozkłady jazdy, jednak z powodu nikłego zainteresowania musieliśmy nieco zmienić zasady. Przede wszystkim poprzez stworzenie prawie samowystarczalnych miast ograniczyliśmy potrzebę podróżowania. Staraliśmy się tak zorganizować funkcjonowanie poszczególnych miejscowości, aby ich mieszkańcy wszystkie swoje potrzeby mogli załatwić na miejscu. Z tego też powodu  bardzo spadła liczba chętnych do podróżowania. Wycofaliśmy autokary i zastąpili je częściej jeżdżącymi niedużymi tramwajami konnymi. Te okazały się całkowicie wystarczającym środkiem lokomocji. Dowolność wyboru trasy wprowadziliśmy na wyraźne żądanie podróżnych. Oczywiście dochodzi czasem ( nawet często) do ostrej wymiany zdań, a nawet bójek, ale jak dotąd nie było żadnych skarg na system transportowy naszego kraju.

Dojechali na miejsce. „ Słoneczna hala” to monumentalny projekt kompleksu wypoczynkowego o różnorodnym przeznaczeniu: sale sportowe, widowiskowe, baseny… Właśnie tutaj miano po raz pierwszy zastosować najnowsze a zarazem największe osiągnięcie miejscowej myśli technicznej – sztuczne słońce. Marianowi przypadł zaszczyt otwarcia najbardziej wyczekiwanej przez naród Korklandii budowy. Po tym wydarzeniu nastąpił dość nudny tydzień. Godnymi odnotowania były tylko dwa wydarzenia: otwarcie wystawy w muzeum pod tytułem „ Słońce i jego wyobrażenia na przestrzeni dziejów” i „ Słoneczny festiwal filmowy”, który zrobił wrażenie ( niekoniecznie dobre) na Marianie. Największą popularnością wśród widzów cieszył się film, którego akcja toczyła się na plaży. Był to jeden z najgorszych filmów, jakie Marian obejrzał w swoim życiu. Żadnej fabuły, żadnej akcji, żadnego sensu. Ot człowiek spacerujący słoneczną plażą. Ludzie na ten dziwny twór walili drzwiami i oknami i z zapartym tchem wpatrywali się w ekran. Wtedy właśnie Marian zrozumiał, co dla tych ludzi znaczy słońce. Zastępowało marzenia, religię, uczucia.  Korklandia, „ Państwo słońca” żyło w największym uwielbieniu dla gwiazdy, którą inne państwa uważają za tak zwykłą. To, czego nie mieli stało się najbardziej pożądane na świecie. A on, Marian, miał wiedzę, wyobrażenia, wspomnienia ze słońcem w roli głównej. Stąd wzięła się jego popularność, zaproszenia na obiady, kolacje, rauty, otwarcia wystaw. I te niekończące się pytania oraz jego opowieści o słońcu. Ci ludzie stali się niewolnikami słońca.

Minęło dwadzieścia dni od jego wyprawy do miasta, a odpowiedzi w sprawie ujawnienia tajemnic państwowych wciąż nie było. Powoli zaczął się czuć niczym spadochroniarz zawieszony na drzewie. Po dwóch miesiącach pobytu w Korklandii, nadal nikt nie podjął z nim rozmów na temat kontraktu. Mało tego, od dwóch dni siedział samotnie w domu. Przestał być zapraszany na jakiekolwiek imprezy. Poczuł się wykorzystany i niepotrzebny. Minęły kolejne dwa dni, kiedy niespodziewanie rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył je z niechęcią. Za drzwiami stał kierowca, który przywiózł świeże zapasy żywności. Jednak po włożeniu ich do lodówki, zamiast pożegnać się i wyjść, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Zdziwionemu lokatorowi oznajmił:

- Mój wniosek został rozpatrzony pozytywnie. Mamy miesiąc na to, abym wprowadził pana we wszystkie tajemnice tego kraju. Na początek proponuję, żebyśmy przeszli na ty. Jestem Heliodor Anzelm II, ale proponuję żebyś mówił mi po prostu Anzi. Niestety nie będę mógł być u ciebie codziennie, ale postaram się jak najrzetelniej wszystko tobie opowiedzieć. Tym bardziej, że mamy wobec ciebie pewne plany. Ale to wszystko od jutra. Dzisiaj obowiązkowy wieczorek zapoznawczy.

No i zapoznali się. Było ostro, ale i tak wyczulony na wszelkie informacje Marian dowiedział się ciekawej rzeczy. Otóż wszyscy rodzice nadawali swoim dzieciom dwa imiona: Heliodor w przypadku chłopca i Swietłana w przypadku dziewczynki. Różne były drugie imiona, ale i tak zdarzało się, że w jednej klasie znajdowało się na przykład pięciu Heliodorów Janów i cztery Swietłany Marie. W tym przypadku niezbędnym było numerowanie poszczególnych osób. Nigdy do dziecka lub osoby dorosłej nie zwracano się po nazwisku, zawsze po imieniu, dlatego trzeba było wprowadzić numerek. Stąd właśnie wziął się Heliodor Anzelm II. Od następnego dnia zaczęło się poznawanie historii Państwa Słońca. Rzeczywiście po miesiącu opowiadań, pytań i kłótni, czasami potęgowanymi wypitym alkoholem, kraj, w którym przebywał przestał mieć przed nim jakiekolwiek tajemnice.

Korklandia, Państwo Słońca powstało 48 lat temu, w wyniku rozpadu Mocarstwa Wschodnio- Orientalnego, w skład którego wchodziło przez 89 lat. Odzyskanie niepodległości wywołało wielką radość i entuzjazm pośród Korklandczyków. Z wielką ochotą przystąpiono do budowy zrębów nowego państwa. Niestety, po dwóch latach wydarzyło się coś, co na zawsze odmieniło przyszłość Korklandii. Jak mówi legenda, pojawił się wówczas w kraju tajemniczy podróżnik. Wędrował od miejscowości do miejscowości, starając się poznać zwyczaje i tajemnice mieszkańców. Nigdzie nie spotkał się z sympatią miejscowych. Kilkakrotnie pobity w końcu umiera. Przed śmiercią zdążył jeszcze wypowiedzieć słowa klątwy: ” abyście do końca waszych dni nie oglądali słońca”. Początkowo wszyscy się z tego śmiali. Nawet, kiedy po kilku dniach od zdarzenia słońce skryło się za chmurami i zaczął padać deszcz, nikt początkowo nie zwrócił na to uwagi. Minął tydzień, miesiąc, kwartał, a deszcz nie przestawał padać. Niektórzy zaczęli łączyć oba zdarzenia ze sobą, przepowiadając niekończące się opady, powódź i zagładę państwa. Niewielu im wierzyło. Najgorszy był pierwszy rok. Wyniszczeniu uległy wszystkie plony, a wielu ludzi zapadło na dziwną chorobę objawiającą się ogólnym zniechęceniem i apatią. W kraju zapanował głód. Na szczęście znalazło się paru ludzi, którzy podjęli ostrą walkę o byt Korklandii. Jak się później miało okazać z sukcesami. Najpierw znaleziono naukowe wytłumaczenie zaistniałego zjawiska. Po sześciu miesiącach opadów zorganizowano wielkie sympozjum naukowe w celu wytłumaczenia zjawiska niekończących się opadów.  W trakcie prac odkryto, że wiatry wiejące wokół Korklandii nagle zmieniły swój kierunek zaczynając wiać w stronę państwa. Dlatego tez chmury, które napłynęły nad Korklandię, nie miały możliwości przepływu nad inne terytoria. Wobec tego zdecydowano  rozwiać je w sztuczny sposób. Opracowano trzy różne metody. Ale żadna z nich nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Zachmurzenie nie ustępowało, a deszcz jak padał tak padał. Postanowiono wiec skupić się przede wszystkim na zapewnieniu ludności możliwie najlepszych warunków egzystencji. W celu zmniejszenia ryzyka powodzi przeprowadzono ogólno krajową akcję odwadniającą. Nie potrafiono w żaden sposób wytłumaczyć, dlaczego pomimo nieustannych opadów nie doszło jeszcze do powodzi. W jakiś niewytłumaczalny, magiczny sposób ogromne ilości wody zostawały wchłaniane przez ziemię. Postanowiono jednak nie igrać z naturą i zbudować sieć odwadniającą. Odprowadzała ona nadmiar wody do ogromnych zbiorników. Podpisano umowy z wieloma krajami pustynnymi, które bardzo chętnie skupowały nadmiar wody. W ten sposób zapewniono środki na utrzymanie wielu ludzi, dla których nie znaleziono odpowiedniej pracy. Praca stała się towarem deficytowym i tylko około 60% społeczeństwa mogła realizować się zawodowo. Jednak największy postęp zrobiono w dziedzinie rolnictwa. Po długotrwałych i uciążliwych eksperymentach wyhodowano specjalne odmiany warzyw, zbóż i owoców odpornych na wilgoć. Pozwoliło to na zlikwidowanie importu tych produktów i stworzenie samowystarczalnej produkcji rolnej. Zlikwidowano głód, a nadwyżki rolne, ze względu na swój specyficzny smak, bez trudu znajdowały nabywców na całym świecie. Powoli Korklandczycy zaczynali odczuwać dobrobyt. Mieli co jeść, nie narzekali na brak pieniędzy, jeżeli nie chcieli, nie musieli pracować. Jedyną, ale jakże wielką skazą na tym sielankowym obrazie życia był deszcz.

Naród coraz bardziej tęsknił za mitycznym i nieosiągalnym słońcem. Tu także pomocną dłoń wyciągnęło Państwo. Najpierw obowiązkowo wprowadzono nadawanie dzieciom imion kojarzących się ze słońcem. Dlatego wszystkim dziewczynkom nadawano imię Swietłana, a chłopcom Heliodor. Dopiero drugie imię było dowolne, stąd tak duże problemy ze zwracaniem się po imieniu do poszczególnych ludzi. Stworzono również Państwowy System Odczuwania Doznań Estetycznych. Oczywiście najważniejszym elementem w nim było słońce. Organizowano liczne festiwale i wystawy, których głównym bohaterem był świetlisty krąg zwany słońcem. Cały program telewizyjny był w gruncie rzeczy też tylko jemu poświecony: filmy, dokumenty, piosenki, wspomnienia ludzi, którzy je widzieli. To wszystko można było znaleźć w codziennej ramówce. W każdej miejscowości przynajmniej raz w tygodniu były organizowane wielkie imprezy, których głównym bohaterem był zawsze ktoś, kto widział słońce. Czasami bowiem udawało się komuś wyjechać na jakiś czas do tzw. „normalnych krajów”. Ludzi tych było jednak niewielu, głównie dlatego, że obce państwa niechętnie wpuszczały tutejszych do siebie. Tak, jakby się bały rozszerzenia korklandzkiej klątwy. Naród powoli zaczynał dostawać słonecznej manii. Wszyscy ludzie, którzy mieli z nim jakikolwiek związek, szybko stawali się bohaterami. Kochano wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wiązało się ze słońcem.

Nie zapomniano również o religii. Początkowo każdy region miał swoją odrębną religię. Oczywiście opartą na kulcie słońca i bezpośrednio wywodzącą się z innych wierzeń. I tak w dzielnicy centralnej ze stolicą państwa szerzył się zapożyczony ze Starożytnego Egiptu kult miasta słońca Heliopolis. Ograniczono się jednak w nim tylko do jednego boga Chepri, uosobienia wschodzącego słońca. Wierzono, że któregoś pięknego dnia, na niebie, za zasługą właśnie tego boga wzejdzie słońce i już tak będzie wschodzić każdego dnia. Zbudowano nawet w centrum miasta specjalny słup- obelisk, na który miały paść pierwsze promienie wschodzącego słońca. Na południu ludzie wierzyli, że są „dziećmi słońca”. Widzieli w słońcu swojego przodka, dawcę ciepła i światła. Bogiem stwórcą był dla nich inkaski Viracocha. Opuścił on swój lud i udał się na zachód. Wierzono jednak mocno, że kiedyś powróci i wszystko zmieni się na lepsze. Zachodnie dzielnice kraju opanował wywodzący się z hetyckiej Anatolii mit o zaginionym słońcu. Zły bóg porwał i schował słońce w nieznanym miejscu. Od tej pory w kraju zapanowało zło i deszcz. Wierzono jednak, że nieznanemu bohaterowi uda się w końcu odnaleźć porwane dobro i uwolnić je z rąk porywacza. A wtedy znowu zapanuje światłość i dobro. Północ opanował kult celtyckiego boga słońca Luga. Polegał on głównie na urządzaniu licznych igrzysk ku czci Luga. Główne i najważniejsze miały miejsce  1 sierpnia. Wierzono, że podczas odbywania się jednych z nich na niebie rozbłyśnie słońce. Zupełnie inne wierzenia szerzyły się we wschodnich dzielnicach Korklandii. Nie opierały się na zapożyczeniach z innych kultur. Kult stworzony przez miejscowych opierał się na przeświadczeniu, że słońce zniknęło z powodu złych uczynków ludzi. Wierzono, że słońce nie mogąc dłużej znieść zła szerzącego się na ziemi wolało ze wstydu skryć się za chmurami. Kult ten polegał głównie na wielkich nabożeństwach przebłagalnych oraz mitingach mających na celu poprawę ludzi. Mocno wierzono w to, że kiedy ludzie się poprawią i przestaną czynić tyle zła, słońce wróci na swoje miejsce. Wszystkie te religie walczyły nawzajem ze sobą. Nie były to jakieś wielkie wojny religijne, ale zdarzało się, że oprócz ostrych utarczek słownych dochodziło czasami do drobnych walk wręcz.

Był jeszcze jeden kult; jako jedyny nie powstał na skutek fascynacji słońcem i nie opierał się na wierze w jego szybki powrót. Wręcz przeciwnie- wyznawcy bardzo obawiali się słońca, ze względu na nielitościwy żar jego promieni. Uważali, że nagłe jego pojawienie się doprowadzi do nadmiernego wysuszenia ziemi, a tym samym wielkiej suszy, która może zniszczyć Korklandię. Wielką czcią otaczano deszcz. Uważano, że deszcz jest pierwiastkiem dającym życie i elementem oczyszczającym. W państwie, gdzie wszystko podporządkowano słońcu nie było miejsca na takie poglądy. Dlatego taka wiara mogła się rozwijać tylko i wyłącznie w ukryciu. Wyznawcy innych kultów walczących często ze sobą potrafili niejednokrotnie zjednoczyć siły w walce z „ herezją antysłoneczną”, za jaką uważali ten kult.
Taki podział wiar i walki religijne trwały siedem lat. Po tym czasie pojawił się człowiek nazwany później „Wielkim Reformatorem”. Nikt nie znał jego prawdziwego nazwiska, a nawet ci, którzy je znali później już nie mówili o nim inaczej, jak właśnie sposób. Stworzył on nową, ogólnonarodową religię, którą przyjęli wszyscy wyznawcy z wyjątkiem kościoła herezji antysłonecznej. Nowa wiara oparta była na legendzie o tak zwanym Słonecznym Wędrowcu. Reformator zdołał prawie wszystkich przekonać  o tym, że zamordowany 46 lat temu podróżnik tak naprawdę był bogiem słońca. Zstąpił on na ziemię, aby bliżej poznać swój lud. Jednak upokorzony i odrzucony uciekł z niegościnnego kraju zabierając ze sobą słońce. Zostało ono ukryte w nieznanym i niedostępnym żadnemu śmiertelnikowi miejscu. Jedynym sposobem na powrót słońca było przebłaganie boga za złe występki oraz przekonanie go o poprawie niewiernego ludu. W tym celu organizowano podobnie jak na wschodzie wielkie nabożeństwa przebłagalne oraz igrzyska wychwalające potęgę słońca, które miały przekonać boga o wierności ludu. W czasie nabożeństw składano liczne i bogate ofiary, mające na celu udobruchanie obrażonego boga. Od czasu do czasu Wielki Reformator ogłaszał datę ponownego rozbłyśnięcia słońca nad zbuntowanym ludem. Oczywiście nigdy nie dochodziło do zapowiadanego cudu, a jego brak zawsze był tłumaczony w ten sam sposób: ofiary przeprośne były zbyt skąpe, a ludzie swoimi czynami nie przekonali boga do powrotu. Wkrótce nowa wiara opanowała cały kraj stając się najpotężniejszym na świecie kultem słonecznym, a jego twórca został jednym z najpotężniejszym i zarazem najbogatszym z ludzi w Korklandii.

Niedługo po poznaniu historii kraju, Marian został zaproszony na uroczyste podpisanie kontraktu. W obecności przedstawicieli wszystkich mediów podpisano umowę o współpracy oraz budowie fabryki odwilżaczy, na wszystkich warunkach zaproponowanych przez Mariana. Złożono mu także propozycję pozostania w Korklandii i osobisty nadzór nad wszystkimi sprawami związanymi z produkcją. W końcu zaakceptowany przez władze i naród poczuł, że ten kraj, dziwny i nieznany, staje mu się coraz bliższy. Jego organizm zaczął się przyzwyczajać do mokrego klimatu. Skóra stała się bielsza i bardziej jędrna, zniknęły nawet jego dotychczasowe problemy alergiczne. Zaczął poważnie zastanawiać się nad przyjęciem złożonej propozycji.

W drodze powrotnej z wielkiego bankietu Anzelm poinformował go o zmianach, jakie zaszły w jego kraju. Jakiś miesiąc temu doszło tam do przewrotu. Nie znano jednak szczegółów z powodu szczątkowych informacji napływających stamtąd. Ta lakoniczna informacja wystarczyła, aby nie przespał nocy. Długo rozmyślał nad tym, co mogło się stać w jego ojczyźnie. Kiedy wyjeżdżał, nie było żadnych oznak niezadowolenia społecznego ani nie zanosiło się na żaden zamach polityczny. Ale od tego czasu minęło już prawie sześć miesięcy. Wystarczająco długo, żeby w kraju wzrosło niezadowolenie i doprowadzono do zmian. A co z jego firmą? Nie dostał przecież żadnego polecenia do odwołania dotychczasowych ustaleń dotyczących kontraktu. Jego firma należała do najpotężniejszych w kraju, więc podejrzewał, że oprze się nawet największym zmianom politycznym. W końcu postanowił przyjąć ofertę i zostać w Korklandii. Już świtało, kiedy udało mu się zasnąć.

Następne dwa tygodnie były jednym wielkim koszmarem. Próbował za wszelką cenę dowiedzieć się, co zaszło w jego kraju. Jednak nie uzyskał żadnej konkretnej informacji. W końcu dostał faks z wezwaniem do natychmiastowego powrotu do kraju i firmy.

Anzelm skomentował to krótko:
- Nie jedź tam. To mi się  nie podoba. Powinni być bardzo zadowoleni z podpisanego kontraktu, a tymczasem wzywają cię, jakby chcieli ukarać.
- Nie bój się, pojadę i zaraz wrócę.

Na drugi dzień uczestniczył w rządowej naradzie dotyczącej faksu. Najwyraźniej władze były nim poruszone, a on sam okazał się dla nich bardzo wartościowym człowiekiem. Pomimo wielkich sprzeciwów i namów do zignorowania wezwania, postanowił wrócić. Przynajmniej na tydzień, dwa, aby pozamykać wszystkie swoje sprawy przed przenosinami do jego nowej ojczyzny. Nigdy nie zapomni słów Anzelma wypowiedzianych na lotnisku:

- Nie jedź. To się dla ciebie  skończy czymś złym. Jeszcze możesz zmienić decyzję. Tu cię czeka kariera, a tam nie wiadomo co. Poza tym czuję, że jak tam polecisz, to już więcej się nie zobaczymy.

Stolica przywitała go pięknym słońcem i wysoką temperaturą. Ale jakoś nie sprawiło mu to radości. Na lotnisku czekał na Mariana samochód, który zawiózł go bezpośrednio do siedziby firmy.

- Jesteśmy bardzo zadowoleni z kontraktu, jaki pan podpisał. Niestety mam też złą wiadomość. Nie jest już pan pracownikiem naszej firmy. Rozumie pan, zaszły zmiany i musieliśmy pilnie zatrudnić nowego pracownika, który sprawdził się na stanowisku i wobec tego nie widzimy potrzeby przeprowadzania odwrotnych zmian. Życzę powodzenia.

Ale on nie rozumiał. Jeszcze mniej rozumiał, kiedy pojechał do swojego mieszkania. Zastał tam obcych ludzi. Podobno mieszkanie zostało opuszczone i władze przydzieliły je innej, potrzebującej rodzinie. Rzeczy sprzedano na aukcji, a pieniądze przeznaczono dla ubogich. W razie dalszego awanturowania się został postraszony wezwaniem policji. W końcu dał za wygraną. Zadzwonił na lotnisko zarezerwować bilet na najbliższy lot do Korklandii. Tu spotkała go kolejna, niemiła niespodzianka. Odmówiono mu rezerwacji, tłumacząc się brakiem wolnych miejsc. Nie dawał jednak za wygraną i w końcu dowiedział się, że znajduje się na liście osób, którym zakazano opuszczania kraju.

Kolejne dwa tygodnie spędził na poszukiwaniu pracy, jednak wszędzie spotykał się z odmową. Przestał cokolwiek z tego wszystkiego rozumieć. Stracił pracę, mieszkanie, nie mógł wyjechać z kraju, a w dodatku on, człowiek z takimi umiejętnościami nie mógł znaleźć nigdzie pracy. Czyżby Anzelm miał rację? Ściągnięto go tylko po to, aby zniszczyć? Ale dlaczego, co zrobił złego, komu wszedł w drogę, że za wszelką cenę próbowano przekreślić jego życie?

I w końcu zrozumiał. Siedział w parku zastanawiając się nad swoim dalszym życiem, kiedy podszedł do niego jakiś bezdomny:

- Cześć, co u ciebie słychać? Nie poznajesz mnie? Jestem Kazik z działu inwestycji. Nad czym się tak głowisz?

Marian opowiedział mu swoją historię.
- A więc ciebie też postanowili zniszczyć. Nawet specjalnie ściągając do kraju.
- Nie rozumiem.
- Masz prawo. Przecież nie było ciebie tutaj pół roku. Jakieś dwa miesiące po twoim wyjeździe w jednej z większych firm w kraju zbuntował się średni personel kierowniczy. Uważali, że za mało zarabiają i za bardzo są wykorzystywani przez dyrekcję. Bunt zażegnano. Jednak wtedy na tajnej naradzie prezesów, w celu uniknięcia podobnych zdarzeń, podjęto decyzję o wymianie całego średniego personelu kierowniczego, łącznie z urzędnikami. Po prostu przeznaczono nas na śmietnik. Półtora miesiąca temu proces został zakończony. Zwolniono wszystkich przedstawicieli naszej klasy, zastępując ich wcześniej przeszkolonymi ludźmi z nikąd. Stworzono przy okazji system komputerowy mający na celu nie dopuszczanie nas w przyszłości do jakiejkolwiek pracy. Pamiętasz ambitnego Jaśka, tego pracoholika, którego jedynym sensem życia była praca? Nie mogąc pogodzić się z jej brakiem, odwiedził chyba połowę firm  w tym kraju. Wszędzie mu jej odmawiano. W koncu oprowadzony do ostateczności postanowił sfałszować swoje dane, aby tylko znaleźć jakiekolwiek zatrudnienie. Zataił swoje prawdziwe wykształcenie oraz posiadane umiejętności. Niestety system to fałszerstwo wykrył. Za oszustwo wobec własnego kraju został skazany na dziesięć lat pobytu w ciężkim obozie pracy i pewnie teraz już nie żyje. Dobrze ci radzę, im wcześniej zrozumiesz bezcelowość swojej walki i poddasz się , tym lepiej dla ciebie. Zostaliśmy skazani na margines. Jesteśmy wyrzutkami społeczeństwa i będziemy nimi dopóki nic w tym kraju się nie zmieni, a podejrzewam, że szybko to nie nastąpi. Bycie bezdomnym nie jest takie złe. Przede wszystkim jesteś wolny i teoretycznie to chore państwo nie powinno niczego od ciebie chcieć. Dlatego jeszcze raz powtarzam: jeżeli nie chcesz skończyć jak ambitny Janek, pogódź się z tym i przestań walczyć. Zostań jednym z nas – wolnym człowiekiem. Z nimi nie wygrasz.

Zrozumiał i stał się jednym z nich. Z początku było ciężko, bo musiał się wszystkiego uczyć, ale z pomocą kolegów jakoś do tego przywykł. Bo chociaż państwo zniszczyło tych ludzi zawodowo, nie dało rady zniszczyć więzi, które miedzy nimi istniały.

I tak  oto po latach od opuszczenia Słonecznego Kraju dowiedział się o jego zagładzie. Cały dzień siedział i rozmyślał. Wspominał chwile spędzone z ludźmi, których może już nie ma. Więc „słoneczni heretycy” mieli rację wierząc w niszczycielską siłę słońca. Bo oto przyszło tak długo wyczekiwane i wypatrywane, zaświeciło i powoli zaczęło wypalać nieprzygotowaną na upały ziemię. Zapewne wkrótce spaliło wszystkie uprawy dotychczas przystosowane do wilgoci i zanim zdążono opracować nowe odmiany roślin, kraj zmienił się w pustynię. Na pewno też promienie słoneczne szkodliwie działały na ludzi wywołując liczne choroby, a co za tym idzie, także zgony. I tak oto marzenie mieszkańców Korklandii stało się ich zgubą.

A może tak naprawdę chodzi o coś innego? Jeżeli czegoś bardzo, naprawdę bardzo pragniemy, tak ze wszystkich sił i całe życie podporządkowujemy osiągnięciu tego jednego, jedynego celu, i w końcu to coś przychodzi, zdarza się, a my nie jesteśmy na to przygotowani, to to coś nas niszczy. Staje się źródłem naszej zagłady.
Noc postanowił spędzić w schronisku. Bycie bezdomnym ma też swoje dobre strony. Od czasu do czasu można się wykąpać i przespać w czystej pościeli. Bo przecież w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, że może być już tylko lepiej.

Krzysztof Cwynar Bruno Schulzowi za „Sklepy cynamonowe”

2

Dodaj komentarz

Dodając komentarz akceptujesz regulamin forum

KOMENTARZE powiadamiaj mnie o nowych komentarzach

  • Państwo słońca

    2009-10-19 19:46:26

    Krzysztof Cwynar Bruno Schulzo

    Powoli zapadał zmrok. Spojrzał na zegarek, ostatni oprócz pamięci relikt dawnej zamożności. Dochodziła ósma wieczorem.

  • 2009-10-25 21:27:02

    ddd

    bardzo fajne opowiadanie, oby takich więcej. będzie wiecej?

  • 2009-10-26 17:07:49

    gość: ~Bea

    ostatnio dodany post

    Rzeczywiście ciekawe. I kto by pomyślał, że mamy w Ząbkowicach takich zdolnych ludzi. Znam Krzyśka osobiście i wcześniej nawet mi do głowy nie przyszło, że pisze takie fajne kawałki:0

REKLAMA